+1
Tom Stedd 4 lutego 2017 16:18
Z góry uprzedzam, że wpis jest długi, ale to chyba przywara podróżnika-laika, który chce zawrzeć jak najwięcej informacji i swoich odczuć.
Pod koniec zeszłego roku postanowiłem znaleźć ciekawą ofertę turystyczną, ale nie w formie zorganizowanej, tylko na własną rękę. Dodam, że od początku do końca wyjazd był planowany jako ekonomiczny w wydatkach (by nie powiedzieć aż za oszczędny), dlatego z góry wiedzieliśmy (ja i moja dziewczyna), że odpuścimy sobie wizyty w lokalach i wysoko płatnych atrakcjach turystycznych.
Po wielu, wielu latach bez wyjazdu za granicę chciałem to zmienić i skusiłem się na ofertę WizzTours. Wybór padł na Maltę. Dlaczego tam? Bo to kraj stosunkowo mało znany Polakom, a oglądając zdjęcia w internecie można się zauroczyć Maltą od pierwszego wejrzenia. Dla osób niezorientowanych w temacie – WizzTours to pakiet łączący przeloty WizzAir i pobyt w hotelu. Dodatkowo udało mi się skorzystać z publikowanego czasami kodu rabatowego i oszczędziłem na pakiecie 100 euro, skutkiem czego przeloty i trzy noclegi w dobrym hotelu dla dwóch osób kosztowały łącznie jedynie 701 zł.
Uwaga dla osób korzystających z WizzTours – czasami może się zdarzyć, że oferta ta jest droższa, niż wykupienie osobno przelotów WizzAir i osobno zarezerwowanie hotelu, np. przez stronę www.booking.com, więc zalecam ostrożność w tym temacie.
Wyjazd przypadł na koniec stycznia. Dlaczego w tak beznadziejnym miesiącu? Ano dlatego, że miało być tanio (maltański martwy sezon – okazało się, że martwy tylko w teorii) i lubię temperaturę ok. 15-20 stopni, a taki klimat jest właśnie na Malcie w styczniu (nienawidzę leżakowania na plaży!).

Dzień 1 – piątek 27 stycznia 2017r. - Z ziemi polskiej do maltańskiej
Wyjazd z rodzinnego miasta (Ostrowiec Świętokrzyski) w godzinach porannych, podróż do stolicy PolskimBusem i następnie krótki spacer po Krakowskim Przedmieściu. Po nim dojazd autobusem miejskim na lotnisko (ok. 40 minut), procedura odprawy i oczekiwanie na samolot. Wylot z Warszawy w godzinach popołudniowych, przylot na Maltę około godziny 20 po niespełna trzech godzinach lotu. Po wyjściu z samolotu pierwsze zdziwienie – oprócz ludzi z naszego samolotu nie było nikogo, pusta hala.
Przed halą kilkanaście taksówek i o ile dobrze zorientowałem się, to cena za kurs jest znana z góry i podawana za dojazd do konkretnej miejscowości, a nie dokładnie do określonego hotelu. Na tabliczce było podane, że kurs do miejscowości Sliema kosztowałby 20 euro, więc prawie 90 zł. Wybór mógł być tylko jeden – odpuszczamy taksówki.
Wcześniej wybadałem w internecie, że pod wybrany przeze mnie hotel (Hotel Sliema w miejscowości Sliema) podjeżdża autobus spod samego lotniska. Chwila szukania przystanku i wsiadamy do autobusu. Kolejne małe zdziwienie to reakcja kierowcy na ilość pasażerów, których było całkiem sporo w autobusie i jeszcze dwa razy tyle na przystanku. Otóż kierowca z trzy razy krzyknął do wnętrza autobusu „Move back!” (luźne tłumaczenie – Do tyłu!), machając przy tym sugestywnie rękoma. Mieliśmy szczęście, bo dosłownie po nas weszły jeszcze z dwie osoby i szofer machnął rękoma do oczekujących mówiąc coś w stylu „No more!” (luźne tłumaczenie – Wystarczy!) i … zamknął drzwi autobusu, chociaż na moje oko zmieściłoby się w nim jeszcze kilka osób.
Sam przejazd trwał z 40 minut i nużył się strasznie. Dodam, że do autobusu wchodzi się przednimi drzwiami i bilet kupuje się u kierowcy (1,5 euro), a chęć wysiadki należy zasygnalizować przyciskiem „Stop”, bo inaczej autobus będzie jechał i jechał, mijając kolejne usiane co jakieś 200-300 metrów przystanki.
Polacy będą zdziwieni panującym ruchem lewostronnym i rozwiązaniami drogowymi na Malcie. Ilość rond, zjazdów, zakrętów wywołuje niedowierzanie i przez to podróż zawsze jest dosyć męcząca. Autobusy mają automatyczną skrzynię biegów, skutkiem czego dość mocno szarpią.



Zakwaterowanie w hotelu bezproblemowe, obsługa bardzo uprzejma. Hotel Sliema dysponuje pokojami wychodzącymi na morze i tzw. „inland”, czyli wychodzącymi na … nic. Nam przypadł widok na jakieś przejście, zaplecze techniczne budynku i blok leżący w pobliżu. Sam pokój jak najbardziej w porządku, czysto, wygodnie, była nawet mała lodówka. Nieco problemów sprawiła klimatyzacja, ale chyba nie umiałem jej obsługiwać ;) Pełniła ona funkcje „grzewcze”, bo w nocy temperatura spadała jednak o kilka stopni.









Późnym wieczorem wybieramy się na krótki rekonesans w pobliże hotelu, zachwycamy się wąskimi ulicami, architekturą i szukamy sklepów spożywczych, żeby mieć co pojeść i popić w kolejne dni. Pobyt wykupiony był bez wyżywienia, ale co można chcieć za 700 zł dla dwóch osób.

Dzień 2 – sobota 28 stycznia 2017r. - Valetta
Trzy dni na zobaczenie Malty to zbyt krótki czas, więc decydujemy się na kilka wybranych atrakcji. Wyposażeni w dostępne w hotelu i informacji turystycznej (zlokalizowanej w pobliskiej galerii handlowej) ulotki i foldery pierwszego dnia udajemy się do Valetty. Można tam dotrzeć albo jeżdżącymi co kilka-kilkanaście minut autobusami, albo … promem. Akurat Hotel Sliema znajdował się tuż przed bazą promów, więc wybieramy ten środek transportu. Płacimy po 1,5 euro i po kilku minutach jesteśmy po drugiej stronie zatoki. Kto był, ten wie, że „achom” i „ochom” na każdym kroku towarzyszy zdziwienie zastaną innością. Jest po prostu pięknie i inaczej, niż w Polsce. Wybraliśmy wersję zwiedzania dosyć hardcorową, bo przejścia wszystkich uliczek w Valeccie wzdłuż i wszerz i to się udało. Zobaczyliśmy obowiązkowe punkty każdej wycieczki, jak City Gates, Siege Bell, Barrakka Gardens, Gun Salluting Battery (niestety, strzelają chyba tylko o 16.00), ulicę handlową i wiele kościołów, ale tylko z zewnątrz. A dlaczego tylko z zewnątrz? Ano dlatego, że wszystkie były pozamykane (brakowało nawet klamek na drzwiach/wrotach!) i nie było żadnych informacji, kiedy można je zwiedzać.







































Chodzimy, oglądamy, mijamy budynki rządowe i ambasady, których praktycznie nikt nie pilnuje, widzimy mnóstwo turystów (w tym sporo Polaków) i zachwycamy się ogólnie Valettą. Podobno nie ma nawet kilometra kwadratowego powierzchni, a spędzamy w niej dobrych kilka godzin. Po południu wracamy również promem do hotelu i po krótkim wypoczynku zwiedzamy Sliemę (nie hotel, tylko miasteczko). Cóż, tutaj już widać na każdym kroku komercję, pootwierane bary, restauracje, sklepy, czyli standard turystyczny. Odpuszczamy sobie jedzenie w lokalu, kupujemy niezbędne artykuły spożywcze i na noc zaszywamy się w hotelu.

Dzień 3 – niedziela 29 stycznia 2017r. - Marsaxlokk, Rabat, Mdina
Wiedzieliśmy, że w niedzielę w miejscowości Marsaxlokk odbywa się słynny na całej wyspie targ rybny. Postanowiliśmy dotrzeć tam w miarę wcześnie, więc rano przejechaliśmy autobusem ze Sliemy do Valetty, gdzie znajduje się największy na Malcie dworzec komunikacji miejskiej i stamtąd odchodzą autobusy we wszystkich możliwych kierunkach. Poczekaliśmy kilkanaście minut i już jechaliśmy w kierunku Marsaxlokk. Ku naszemu zdziwieniu razem z nami podróżowało mało osób, które jak na komendę zaczęły wysiadać na jednym z przystanków. Spytałem kierowcę, czy to właśnie oczekiwane przez nas miasteczko i okazało się, że tak. Gdybym nie spytał szofera i uwierzył w komunikaty o przystankach wyświetlane na tablicach elektronicznych wewnątrz pojazdu, to pojechalibyśmy dalej.
Jakie wrażenia z Marsaxlokk? Cóż, ciężko jednoznacznie ocenić. Mojej dziewczynie podobało się nabrzeże, dziesiątki kolorowych stateczków i łódek, mi z kolei tylko trochę przypadł do gustu targ rybny. Spodziewaliśmy się, że targ ten będzie wielki, mnóstwo stoisk, rybaków, a okazało się, że z rybami było może z dziesięć straganów, a resztę stanowiły atrakcje spotykane na każdym polskim festynie, czy bazarze, czyli budki ze słodkościami, pamiątkami, owocami, warzywami, ubraniami. Trafił się nawet jeden Murzyn, który sprzedawał prosto z walizki oczywiście „oryginalne” buty Adidas, Puma, Nike.



























Po pewnych perypetiach (opisanych pod koniec relacji) znaleźliśmy się na przystanku pod największym szpitalem na Malcie, gdzie przesiedliśmy się do autobusu jadącego do Rabatu/Mdiny. Tego dnia padał akurat deszcz, więc aura nie sprzyjała spacerom, ale mimo to postanowiliśmy pozwiedzać te dwa miejsca. Zaczęliśmy od Mdiny, czyli dawnej twierdzy/fortecy i szczerze można polecić ją każdemu, kto lubi wąskie zaułki, piękne widoki, lubi poczuć na sobie kawał historii. Miejsce piękne, idealne do przemyśleń, spacerowania bez celu i jak wszystko na Malcie … małe obszarowo. Polecam widok ze swego rodzaju tarasu, który umożliwia ujrzenie wyspy z wysokości i perspektywa widokowa obejmuje minimum 5 kilometrów do przodu. Oglądanie oczywiście darmowe. Darowaliśmy sobie wizyty odpłatne w kilku miejscowych muzeach i atrakcjach turystycznych tym bardziej, że pogoda była coraz gorsza i ostatecznie zdecydowaliśmy się na powrót nie zwiedzając Rabatu.







































Autobus niestety jechał znów naokoło, m.in. przez dziurawe i piaszczyste tereny przemysłowe, skutkiem czego podróż zajęła około 50 minut. W drodze powrotnej wysieliśmy przy swego rodzaju pomniku / dziele sztuki, który zachwycił moją dziewczynę, a mnie uświadomił, że niezbadane są zakamarki kobiecego umysłu. Otóż "dziełem" tym był betonowy napis LOVE ustawiony do góry nogami. Reszta dnia to tradycyjny spacer po okolicy i zakupy spożywcze.





Polecam zajrzeć na blog http://radosc-zycia-plus.pl. Spojrzenie na świat i podróże kobiecym okiem.

Dodaj Komentarz